poniedziałek, 3 października 2011

Wizowe opowieści

Dostałam wizę! Udało się! teraz to już pewne, lecę do USA!;))) Mam już nawet plan lotu, wylatuję z Wawy 24.10 o 11:55 i przesiadam się w Londynie.
Co do wizy to cieszę się, że mam to już za sobą, bo mimo wszystko trochę stresu było. A mianowicie...
Do Warszawy pojechałam w niedzielę, mimo że spotkanie miałam umówione na poniedziałek na 10:01. Wolałabym być dzień wcześniej niż się potem stresować czy dojadę na czas, zwłaszcza że miałam się gdzie przekimać (Jadzia, dzięki za gościnę!) Do ambasady dotarłam bez problemu, byłam tam gdzieś o 9:20. Nie brałam ze sobą NIC, prócz niezbędnych dokumentów, biletu autobusowego, legitymacji i pomadki (bo tak mnie nastraszyli, że nie można tam nic wnosić i nie ma gdzie zostawić-nie do końca prawda)  Przed wejściem czekało sporo osób, bo zepsuł się jakiś system i nie mogli nas wpuścić. Po jakimś czasie wpuszczali po kolei, trzeba było pokazać paszport, potem przeszukiwali na bramce, kazali zostawić telefon i płyny. Dalej trzeba było przygotować dokumenty do sprawdzenia. I miałam prawie wszystko dobrze. prawie.... bo okazało się, że powinnam zapłacić 462zł, a zapłaciłam 448zł jak był inny kurs dolara i muszę dopłacić. No spoko, 14zł, nic strasznego, tylko ja przecież nie wzięłam kasy! nic! (wiem, wiem, bez pieniędzy się z domu nie wychodzi- już mi mama powtórzyła z kilka razy) no i musiałam się wracać do mieszkania Jagody, dobrze że to było 10min drogi autobusem. Tym razem wzięłam od niej wszystkie moje rzeczy i ponownie ruszyłam do ambasady. Bez problemu weszłam z torebką i dodatkową torbą. Musiałam zostawić tylko telefon, napój, pendriva i dezodorant. Poszłam dopłacić, ponownie sprawdzili mi dokumenty i zaprowadzili do okienka gdzie dali mi numerek, pobrali odciski palców i musiałam czekać na swoją kolejkę. Faktycznie wygląda to jak na poczcie, wyświetlają się numerki i podchodzi się do wyznaczonego okienka. W pomieszczeniu jest sporo krzeseł dla oczekujących,  telewizorki, na których można było obejrzeć film dokumentalny o przyrodzie Ameryki (a la Krystyna Czubówna). Na ścianach obrazy amerykańskiej przyrody w złotych ramach, no i oczywiści jest też flaga! Byłam tam chwilę, ale zdążyłam poczuć amerykańskiego ducha;)
W okienkach obsługiwało kilku konsulów. Podczas oczekiwania (ok.30min) obczaiłam kto rozmawia po polsku, a kto raczej po angielsku. Oczywiście trafiłam do takiego opalonego murzyna, który po polsku nawet słowa do mnie nie zamienił (niektórzy z nich gadają takim śmiesznym, łamanym polskim), ten się nie wysilił. Pytał się: Czy mam rodzinę w Stanach? Czy byłam już au pair? Czy byłam za granicą?  A czy poza Europą? W jakim wieku dzieci będę miała? Co zamierzam robić po powrocie? Z jakiej firmy jadę?
No i w sumie bez problemów mi przyznali wizę, przyjdzie do mnie kurierem w ciągu 5 dni, jakoś. Po rozmowie z konsulem pogadałam z taką dziewczyną, która pracuje tam w ambasadzie. Pytała się czy długo zajęło mi szukanie rodziny, ile będę miała dzieci i w jakim wieku, bo ona też chce jechać jako au pair, z tą firmą, co ja. Ma już złożoną aplikację, ale coś nie mogą jej znaleźć odpowiedniej rodziny. Powiedziała mi, że kiedyś ten murzyn konsul na rozmowie o wizę kazał jakiejś dziewczynie opisać jak się przewija dziecko...Grubo!;) Ja takich przygód nie miałam;P

No nic, nie pozostaje mi nic innego jak: kupowanie walizki, prezentów dla rodziny, wykupić dodatkowe ubezpieczenie, wymienić złotówki na dolarówki, w 3tygodnie nauczyć się amerykańskiego;P itp itd.
Pozdróweczki!!;)))

(Ci co trzymali kciuki za moją wizę, od jakichś 7 godzin mogą już ich nie trzymać!;)

3 komentarze:

  1. No Kachna, oświadczam, iż zostałam wierną czytelniczką twojego bloga!:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Moja droga :) akapity, obrazki, fajniejsza czcionka i będzie super :)

    OdpowiedzUsuń